Bez Ciebie bym tego nie przeżył


Zwykła szkoła, samotny chłopak oraz przystojniak z drużyny. I niezwykła historia nagłej, zakazanej miłości osaczonej nienawiścią. Czy uczucie wytrzyma największy cios?



Zbliżały się te cholerne Walentynki. 

Stałem na szkolnym korytarzu, pod ścianą, tuż przy klasie biologicznej, i mijały mnie te obrzydliwie zakochane pary. Ludzie zwyczajni, prości, średnio urodziwi, ale który mieli to szczęście urodzić się hetero, dzięki czemu statystyka działała na ich korzyść i, pomimo braku specjalnych walorów, już w liceum odnaleźli miłość.


Zawalentynkowali swoją samotność.


Szczerzyli się do siebie w niemal komicznym uśmiechu, z ich oczu lał się miód, gdy na siebie patrzyli, a potem się tym miodem całowali na każdym winklu, na każdej przerwie, pod każdą klasą.

By ciągle przypominać mi boleśnie na każdym kroku, jak bardzo jestem samotny. Jak bardzo tęsknię za czyimś uściskiem.

Jedyne, co mi wtedy pozostawało, to zatopić się w jakąś lekturę – byle nie miłosną – i starać się zapomnieć o całym tym upudrowanym, oblepionym plastikowymi serduszkami świecie.

I tak miało być i tym razem, ale mój wzrok został niemal magnetycznie przykuty, ściągnięty przez pewnego chłopaka.

Stał ze starszą klasą. Musiał być nowy, bo to niemożliwe, że przez trzy lata nie zauważyłbym kogoś tak oszałamiająco przystojnego.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie był jakiś nadzwyczajny – ale dla mnie był absolutnie chłopięcy, dojrzały, a właściwie męski. Bardzo męski.

Rozpalił moją wyobraźnię atletyczną sylwetką i sportową bluzą. Stał tam dumnie, pewnie, na szerzej rozstawionych nogach, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. Wyróżniał się swoim wzrostem – był chyba najwyższy z tamtego towarzystwa. Krótko ścięte włosy, lekko rozwichrzone, jakby nieco niedbale ułożone, przyklepane, dopowiadały mi, że owszem, dba o siebie, ale też nie robi z siebie bożyszcza, który ma fioła na swoim punkcie.

W rozmowie z kumplami z klasy wydawał się powściągliwy, nieco zamknięty w sobie – tylko milcząco uśmiechał się sympatycznie zmrużonymi oczami – był w nich samczy urok i jakaś niepojęta tajemnica.


Miał pełne usta, nabrzmiałe, cudowne – stworzone do długich, porywistych pocałunków pełnych totalnej namiętności.


Nie dało się oderwać od niego wzroku. Moje serce waliło, jakby chciało się wyrwać na wolność.
Wtedy poczułem silne uderzenie w ramię. Książka wypadła mi na podłogę. Kilka osób spojrzało na mnie, dobiegły mnie prychnięcia śmiechu.

- Co pedałku? – usłyszałem za sobą znajomy głos. – Pewnie nie znalazłeś sobie żadnej ciotki na Walentynki, co?

Marcin prześladował mnie od pierwszej klasy. Nie wiedziałem, skąd dowiedział się o mojej orientacji. Czy może domyślił się, patrząc na mnie. Byłem chudym, wrażliwym chłopakiem o delikatnej urodzie. Więc mógł mnie przejrzeć.

Marcin był wysoki i całkiem dobrze zbudowany. I przerażający – a jego rozczochrane blond włosy tylko dodawały mu ordynarnej upiorności. Był jak wielki, rozkapryszony bachor. Zdawał się mieć wiecznie skwaszoną minę, nieustannie oburzoną albo złą na coś – a swoim gniewnym wzrokiem tylko szukał czegoś, co mógłby uznać za przyczynę swojej złości.

I często niestety znajdował mnie.

W takich momentach jak ten byłem tak przerażony, że najczęściej głos grzązł mi w gardle, język plątał się, a w ustach zasychało. Tamtego dnia po prostu podniosłem szybko książkę i stanąłem plecami do ściany, wbijając nieruchomo wzrok w podłogę i czekając, aż się odczepi.

Jednak on nie chciał.

- Chyba nie muszę ci przypominać o twoim zadaniu – chwycił mnie za kołnierz i przycisnął do ściany. – Ma być przed feriami, bo inaczej… - palcem wskazującym przeciągnął sobie po szyi.

Dwa tygodnie wcześniej napadł mnie w szatni i kazał mi napisać wypracowanie. Potrzebował zaliczyć polski.

- Będzie gotowe – wymamrotałem w przerażeniu. – Już zacząłem pisać.

- Co to ma znaczyć? – usłyszeliśmy kobiecy głos dobywający się z końca korytarza. – Natychmiast zostaw tego chłopaka!

To była dyrektorka, Wioletta Podawska. Matka Marcina.

Puścił mnie. Poczułem ulgę i odsunąłem się. On spojrzał w sufit, przewrócił oczami bezczelnie i teatralnie westchnął.

Podeszła do nas szybkim krokiem i zrobiła mu ostrą tyradę przy wszystkich. Przez tłum gapiów przetaczała się lawina śmiechów i złośliwych szeptów.

- Natychmiast do mojego gabinetu – nakazała i ruszyła. Powolnym krokiem, z ostentacyjną niechęcią, ruszył za nią jej syn. Na pożegnanie rzucił mi złowrogie spojrzenie i zagroził mi gestem, szczerząc kły i subtelnie uderzając się pięścią parę razy w spód szczęki.

Spojrzałem jeszcze w stronę tamtego przystojniaka. Już go nie było.

Wziąłem zwolnienie. Pod pretekstem bólu brzucha. Ta szkoła mnie dobijała. Każdego dnia z coraz większym trudem przekraczałem jej hałaśliwy, męczący próg. Zdawał się rosnąć, piąć i wyostrzać się, a atmosfera wewnątrz gęstnieć od napięcia i niepokoju.

Wyjście ze szkoły w godzinach lekcyjnych było niepojętą ulgą. W ciszy i samotności przemierzałem szare, puste blokowiska wypełnione jedynie krakaniem wron – mając czas na przemyślenia, na złapanie dystansu i mentalny odpoczynek.

Jednak ziarno niepokoju tliło się w tyle mojej głowy. Przecież jutro będę musiał tam wrócić. I znów spotkam Marcina. I znów będzie tylko gorzej.

Chyba, że znów spotkam tego chłopaka...

Wiele razy myślałem, żeby zmienić szkołę. Ale brakowało mi odwagi. Brakowało jakiegoś konkretnego impulsu, by to zrobić. Nigdy nie było pewności, że w nowej budzie będzie lepiej. A może byłoby gorzej?

I tak mijały mi dni w tym domu pogardy międzyludzkiej, na tym stresie bezdennym, na unikaniu ludzi i problemów, które lubiły znajdować mnie same.

Homofobia stawała się coraz bardziej widoczna i odczuwalna.

Tłoczyła się dumnie i bezczelnie w szkolnych korytarzach, rzucając obelgami, krzywymi spojrzeniami lub też wyrazami udawanej litości wymieszanej ze stężoną pogardą.

Taki chłopaczek jak ja musiał czuć to na swoich plecach każdego dnia – będąc w każdej chwili gotowy na to, że z kipiącego oceanu parszywych śmiechów, przekleństw i wyzwisk może wyłonić się jakieś fizyczne uderzenie, pchnięcie, podłożona noga na schodach. 

Trzeba było ciągle uważać i nie krzyżować z nikim spojrzeń – bo to tylko prowokowało.

Niestety incydenty wciąż się powtarzały.

Parę dni później jakaś anonimowa ręka z tłumu przykleiła mi do włosów obrzydliwą, wilgotną gumę do żucia. Uderzenie śmiechu ogrzało moje plecy.

Uciekłem do ubikacji, by tam na spokojnie wyjąc to paskudztwo z mojej grzywki.

I wtedy w drzwiach stanął Marcin z dwoma kolegami. Byliśmy tam sami. Nikt już nie mógł mnie uratować. Byłem na skraju paniki.

- Przez ciebie moja stara dała mi szlaban na Dooma – zaczął, podchodząc do mnie powolnym, zadziornym krokiem.

Popchnął mnie. Jedyne oparcie znalazłem w zimnej, wykafelkowanej ścianie.

- A teraz, ciotko, będziesz musiał ponieść za to karę – złapał się za krocze. Koledzy zaśmiali się. – No co? – zapytał, widząc moją przerażoną minę. – Przecież ciotki lubią robić gały, co nie?

Modliłem się w duchu, żeby to był tylko głupi żart. Albo sen – i że zaraz obudzę się w swoim łóżku. Ale rzeczywistość uporczywie trwała nadal.

Wtedy za nami trzasnęły drzwi od toalety.

Wyłonił się… tamten przystojniak.

Poczułem, jak czerwienię się na twarzy. Nie chciałem, żeby widział mnie w trakcie takiego upokarzania.

Miał wyjść, ale zatrzymał się. Spojrzał na mnie, potem na nich.

- Zostawcie go – powiedział.

Marcin i jego gang zaczęli się śmiać.

- Uuu, widzę, że masz swojego Romea – odparł Marcin. – A co, to twój chłopak, że go bronisz? – zapytał go.

Chłopak spojrzał groźnie.

- Nawet jeśli, to co? Masz z tym problem? Zostaw go, powiedziałem.

- Bo co?

- Chcesz się przekonać?

Marcin ruszył na niego niespodziewanie.

Chciał go pchnąć, ale on zrobił szybki unik, po czym uderzył go z łokcia w bok. Parszywiec zwinął się, ale jeszcze próbował się odmachnąć – wtedy chłopak zrobił nietypowy chwyt i powalił go na ziemię.

Szybko podniósł się jednak:

- To jeszcze nie koniec – dyszał, był czerwony na mordzie. – Jeszcze was dorwiemy, głupie pedały.

Wybiegli z toalety.

Przełknąłem ślinę.

- Nic ci nie jest? – zapytał chłopak. Miał męski głos. Był bardzo opanowany, wręcz spokojny. Mnie adrenalina roznosiła. Sapałem.

- Nie, dzięki – odparłem.

- Kim oni są?

- Ten blondyn to Marcin, syn Podawskiej.

Śmiechnął i pokiwał głową.

- Ty cały drżysz – przejął się, podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. – Masz coś we włosach – wyciągnął białą kulkę gumy, wyrywając mi parę włosów. Przebolałem.

Podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy.


Był idealnie przystojny. Nawet, gdybym był jakimś wszechmogącym chirurgiem plastycznym i miał magiczny skalpel, którym mógłbym każdego przemodelować, zmienić, upiększyć – w nim nie zmieniłbym nawet atomu.


Bezmyślnie przytuliłem się do niego z czystej wdzięczności. Był wielki i ciepły. Pachniał cudownym perfumami i czystą męskością.

- Dziękuję – wyszeptałem.

- Hej, młody – speszył się nieco, ale nie odepchnął mnie. Uśmiechnął się, jakby przytulił się do niego jakiś szczeniak uroczy.

Opamiętałem się i wyprostowałem. Co ja odpierdalam? – pomyślałem. Przylepiłem ręce do siebie i przeprosiłem. Myślałem, że zapłonę tam ze wstydu niczym średniowieczny stos świętej inkwizycji.

Wbijał we mnie swój piękny wzrok. W kasztanowych oczach tliła się czuła witalność tego chłopaka – jakiś niepojęty żywioł i zachwyt.

- Nie ma za co… - odparł prawie szeptem. – Należało mu się. Co robisz w Walentynki?

Oniemiałem. Myślałem, że zemdleję z nadmiaru emocji. Czy on mnie zapytał, co ja robię w Walentynki?

- Ja? Ja… Nic. Kompletnie nic – język plątał mi się w ustach. - Co taki chłopaczek marny jak ja może robić w Walentynki? Pewnie będę grał w Simsy czy coś.

- To może… - zawiesił głos i uśmiechnął się słodko - … taki marny chłopaczek wpadłby do mnie?

Wiedział o mnie? Wyczuł mnie? Spodobałem mu się? To jakiś żart? Pułapka? Jak to możliwe, że ktoś taki nic nie robi w Walentynki? Czy ja powiedziałem, że będę grał w Simsy, jak jakiś przegryw? Jak wyglądają moje włosy? - gonitwa myśli prawie mnie powaliła.

- Tak – odpowiedziałem i zamilkłem jak głupi.

- Maks jestem – wystawił rękę.

- Artur – odparłem. Nasze dłonie spotkały się. Jego była większa, silniejsza. Ale był delikatny w uścisku.

Wyszliśmy z toalety.

- Więc do zobaczenia pojutrze – odparł i ruszył w swoją stronę. Zniknął gdzieś w rozgadanym tłumie. A ja stałem oniemiały, jakbym spotkał kosmitę.

Tak się czułem. A to musiał być kosmita. Z innej, hiper męskiej planety. Istota najpiękniejsza w całej galaktyce.

Maksymilian – jakie piękne imię dla takiego silnego, wysportowanego chłopaka. Pasowało mu. Wszystko miał na maksa.

Spojrzałem na dłoń, której przed chwilą dotykał. Pomyślałem to samo, co myślą wszystkie nastolatki, gdy ścisną dłoń jakiemuś celebrycie – że nigdy jej już nie umyję.

***

14 lutego wypadało w tym roku w piątek. Wieczorem, o godzinie 19:00, zjawiłem się pod wskazanym adresem.

Maks mieszkał w dzielnicy nowych, jednorodzinnych domków. Zadzwoniłem domofonem, a furtka bzyknęła.

Otworzył drzwi.

Był elegancko ubrany – w ciemną, bordową, wyprasowaną koszulę w drobne ornamenty. Uczesany, pachnący tak bardzo po męsku, że miałem ochotę się na niego rzucić.


Otumanił mnie sobą od progu, bez ostrzeżenia.


Zaprosił mnie do środka i zaznaczył, że rodziców nie ma, bo wyjechali na romantyczny weekend w spa – więc mogę się wyluzować.

Ja z plecaka wyjąłem wino.

- Nie wiem, czy takie lubisz – odparłem. – Nie znam się na alkoholu, ale takie poleciła pani w sklepie.

Uśmiechnął się i powiedział, że powinno pasować do tego, co gotuje. Rzeczywiście. W powietrzu unosił się apetyczny zapach kolacji.

Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje. Przez moment nawet zacząłem się bać, że to jest jakiś żart, że może jestem w ukrytej kamerze. I że zaraz wyskoczą tutaj jacyś goście z kamerą i zaczną mnie pytać, czy na serio dałem się nabrać na to wszystko.

Ale nie. Póki co urok błogo trwał.

Maks, jak się okazało, smażył krewetki z makaronem, oliwkami i suszonymi pomidorami.

- Dopiero uczę się gotować – dodał. – Ale parę razy już to robiłem i wszyscy mówili, że jest pyszne. Mam nadzieję, że tobie też zasmakuje…

- Zasmakuje – odparłem nieco sztywno, acz stanowczo.

Tak, byłem napięty jak plandeka na żuku. Oto mój ideał mężczyzny mieszał drewnianą łyżką na patelni skwierczące, różowe robaczki. Jak mogłoby mi to nie zasmakować? Zjadłbym wszystko, co by mi podał.

Usiedliśmy przy stole, a on zapalił kilka długich, czerwonych świec. Puścił jakąś spokojną, jazzową muzykę. A potem podał mi porcję swojej specjalności.

Byłem tak poddenerwowany, że żołądek ścisnął mi się w pięść. Ale jadłem. Naprawdę mi to smakowało.

Początkowo rozmowa trochę się nie kleiła. Ja z przerażenia wolałem mówić jak najmniej, by się nie zbłaźnić. On z kolei jadł spokojnie, uśmiechał się tajemniczo i od czasu do czasu pytał tylko, czy mi smakuje.

- Więc grasz w szkolnej drużynie, tak? – zapytałem. – Od jak dawna grasz w kosza?

- Od pięciu lat.

- To super...

I znów zapadła niezręczna cisza.

Wtedy zauważyłem, że w salonie stoi fortepian. Tematy artystyczne zawsze były mi nieco bliższe niż sportowe.

- Piękny instrument – rzekłem. – Zawsze chciałem nauczyć się grać.

Popatrzył na mnie, po czym wstał i nakazał mi iść za nim. Wyłączył muzykę. Ustawił krzesło obok fortepianu i poprosił, bym się na nim ulokował. Byłem przy nim jak cielątko – bez własnej woli. Gdyby mi kazał, skoczyłbym przez okno. Więc oczywiście wypełniłem jego polecenie.

On sam natomiast usiadł przy instrumencie, podniósł pokrywę klawiszy, rozprostował palce i zaczął grać.

Grał profesjonalnie i sprawnie. Pierwsze takty brzmiały jednocześnie obco i znajomo. Nostalgiczna linia melodyczna wiła się po całym salonie, obejmowała jego aksamitny półmrok, napawając mnie smutkiem i wzruszeniem.

I wtedy zaczął śpiewać:

- Śpisz pięknie tak… Po kątach cisza gra…

To była „Piosenka księżycowa” Varius Manx – dopiero teraz poznałem. Boże, jak bardzo musiałem się czerwienić, jak bardzo byłem zmieszany – na pograniczu ludzkiej możliwości. Śpiewa to dla mnie? – pytałem się w myślach.

Miał tak cudny głos – można było się zakochać w tym chłopaku, nawet go nie widząc. Wystarczył tylko ten piękny, męski śpiew, by opowiedział o nim wszystko.


Piękny był także w środku. Wydawało mi się niemożliwe, że tak wrażliwa i cudna dusza zamieszkała w tym boskim ciele. Że to wszystko się działo.


A gdy doszedł do refrenu, gdy emocje wzmogły się, gdy padały słowa „Kiedyś znajdę dla nas dom z wielkim oknem na świat…” – księżyc zajrzał do salonu, rozlał wielki blask swój lunarny, a Maks spojrzał mi głęboko w oczy i uśmiechnął się tak słodko, że nie dało się już słodziej.

Ledwo powstrzymałem łzy wzruszenia.

Przysiadł się do mnie i przytulił mnie. Jego męskie ciepło objęło mnie. I choć przerwał grę – piosenka grała wciąż w naszych głowach.

- Nie pozwolę ci się bać… - wyszeptał mi do ucha, kończąc słowa z utworu.

I pocałował.

Nie był tak boski, jak sobie wyobrażałem. Był lepszy.

Nigdy nie całowałem się z facetem. Nie wiedziałem, jak to jest – mogłem tylko w oparach imaginacji próbować zbudować sobie jakieś mgliste wyobrażenie o tym akcie. Zlepić kawałki jakiegoś romansu, podstawić się w myślach za jakiegoś aktora czy aktorkę i spróbować stworzyć sobie taką atrapę przyjemności – nie wiedząc, czy nie mylę się w swoich przypuszczeniach. 

Rzeczywistość przerosła moje wyobrażenie milionkrotnie. Maks okazał się wielkim, czułym, silnym mężczyzną – dobrym, kochanym i to dało wyczuć się w jego ślinie, w jego zapachu, w przyjemnym cieple, które od niego biło i nakłaniało do szalonej namiętności.

To był wymarzony pierwszy pocałunek. Nie umiałbym wyśnić sobie lepszego.


Myślę, że to był ten moment, w którym odbiło mi na jego punkcie już kompletnie.


O ile wcześniej fascynował mnie, urzekał do głębi serca – teraz byłem już kompletnie odurzony jego osobą.

Pojawił się w mojej szarej, przerażonej rzeczywistości i wykroił się na jej tle, wyłonił z niej w brzoskwiniowej poświacie, z serdecznym uśmiechem, z nieskończoną dobrocią, jaka od niego biła.

- Czy to dzieje się naprawdę? – spytałem nieśmiało.

On uśmiechnął się i przytulił mnie mocniej:

- Muszę zrobić coś, żebyś uwierzył.

Poszliśmy do jego pokoju. Stało tam wielkie łóżko. Zepsuliśmy swoim romansem idealnego jego zaścielenie – mącąc pościel, marszcząc kołdrę i poduszki.

Świat skurczył się tylko do kosmosu tego pokoju – tylko do Maksa, który zjadał mnie wzrokiem i zaczął mi rozpinać koszulę. Bałem się bardzo. Więc powstrzymałem go.

Był czuły na moje gesty jak sejsmograf na drgania ziemi, nawet te najdrobniejsze. Poparzył na mnie i opanował się momentalnie.

- Rozumiem – odparł. – Przepraszam – usiadł na brzegu łóżka. – Poniosło mnie. Nie jesteś jeszcze gotowy.

- Nie, to nie o to… - próbowałem się tłumaczyć. – Chodzi o to, że…

- Nie podobam ci się? – spytał.

To była najgłupsza teza, jaką mógł postawić.


Wystarczyło spojrzeć na mnie, jak ślinię się na jego widok, jak drżę, jak miękną mi kolana, by wyczytać we mnie totalne zafascynowanie nim.


- Nie pasuję do ciebie, Maks. Spójrz – wskazałem lustro, które stało oparte o ścianę i odbijało nas w półmroku. – Jesteś idealnym facetem. Pięknie zbudowanym. Męskim do obłędu. A ja…? – wskazałem na siebie. – Chude chuchro…

- Naprawdę chodzi tylko o to? 

- To wielka przeszkoda, bo ja się przy tobie mega krępuję, bo nie jestem tak przystojny i… - położył mi palec na ustach.

- Arturze – zaczął. – Gdy tylko cię zobaczyłem, tam pod klasą biologiczną, wiedziałem już wszystko. Widziałem wszystkie piękne chwile, które nas czekają. Nasze wypady za miasto, nasze wspólne łóżko w wielkim, pięknym domu na przedmieściach. Widziałem, ile miłości więzisz w sobie. Ile wrażliwości. Czułem, że muszę ją z ciebie uwolnić. Wybawić się z samotności. Tylko to się dla mnie liczy.

- Mówisz, jakbyś znał mnie z dziesięć lat.

- Tak się czuję – odparł. – Tyle na Ciebie czekałem...

Byłem kompletnie rozbrojony. Wszystkie moje obiekcje runęły z hukiem.


Każdy zagubiony, samotny i tęskniący, nastoletni gej marzy, by usłyszeć coś takiego.


Nie mogłem pojąć, jak w dwóch chłopakach może nagle zrodzić się coś tak szalonego i tak bardzo poprzewracać im w głowach w ułamku sekundy.

Rzuciłem się na niego i zacząłem całować. Uśmiechnął się i czułem, że zrobiło mu się miło; że tego chciał. Nie stawiał żadnego oporu.

Zdjął moją koszulę i patrzył mi w oczy z miłością. A potem wycałował mnie po klacie. Czułem na piersiach i na brzuchu jego ciepłe oddechy i wilgotne, elektryzujące pocałunki. Osiadały na mnie w przypadkowych miejscach i doprowadzały do gejowskiego szału.

Wciąż wszystko było jak sen.

Szczególnie moment, gdy on zdjął koszulę i ujawnił swój idealny tors – fantastycznie umięśniony jak u gracza rugby w jakimś amerykańskim serialu dla nastolatków.

Pozwolił mi się ten cud przyrody wycałować w bicepsy, wyssać jego sutki, wylizać jego sześciopak.

- Chyba ci się spodobałem – odparł. I było w tych słowach coś tak magicznego, że oszalałem. =

Była w tym zdaniu jego chłopięca skromność i delikatność. I męska pewność swojej atrakcyjności. Zlały się te cechy w jedno i sprawiły, że wyłem w myślach do księżyca, który właśnie dogonił nas za szybami okna swoim ciekawskim spojrzeniem.

Zacząłem rozpinać jego rozporek. A on złapał mnie za rękę:

- Nie musimy dziś…

- Z tobą jestem gotowy – odparłem.

Spomiędzy połów dżinsów wystrzelił zaskakująco długi, giętki drąg. Jakby ulany z miodu, doskonale jednobarwny, gładki i kształtny. Tężał w ręce, twardniał i powiększał się niezwykle szybko.

Zgłupiałem na jego widok.

Instynktownie wziąłem go do ust. Napełnił mnie męską słodyczą, wonią czystego, gejowskiego pożądania. Emanował nią jak słońce ciepłem w środku sierpnia. Obezwładniał swoim urokiem.

Śmiał się, gdy mu obciągałem.

Robiłem to niesfornie, nieudolnie, wiem – był to pierwszy penis, jakiego miałem w ustach. I nie chciałem już żadnego innego. Chciałem się uczyć tylko na tym już do końca życia. Chciałem rozpocząć studia na kierunku sprawiania mu przyjemności. Chciałem zdać je na szóstkę. Obronić z nich doktorat.


Nie potrzebowałem już niczego więcej – tylko żeby ten cudowny facet pozwolił mi się ssać i robić mu dobrze. Tylko tego. I patrzeć na niego, jak umiera z rozkoszy w moich ustach – wciąż na nowo. 


Chciałem być jak ten szczeniak, który nieustannie raduje się na jego widok, służy mu wiernie i nigdy mu się to nie znudzi.

- Dobrze robię? – spytałem.

Przytaknął. Choć wiedziałem, że to głupie pytanie i że nie jestem specjalnie dobry. Że muszę się poprawić, by mnie chciał. Pewnie przede mną miał wielu lepszych. To niemożliwie, żeby taki facet nie miał nikogo przede mną.

Ale wolałem nie myśleć, kto wcześniej ssał tego boskiego kutasa. Wolałem skupić się, by maksymalnie wykorzystać szansę, jaką mi dano – i wykazać się, jeśli nie talentem czy zdolnościami, to chociaż wielką ochotą i gorliwością w sowitym dostarczaniu mu przyjemności.

Wtedy on przerwał mi.

Położył mnie na plecach i zdarł ze mnie spodnie. Nie wiem, jakim cudem nie zwinąłem się ze wstydu. Leżałem spokojnie, kompletnie nagi. Patrzył na mnie z taką miłością i pożądaniem, że nie mieściło mi się to w głowie.

Zaczął robić mi loda.

Do tej pory takie rzeczy widziałem tylko na pornolach w necie. Teraz tej raj materializował się na mnie – z moim penisem znikającym w jego ustach raz po raz w samym centrum akcji.

Polerował mnie z imponującym wigorem, patrząc mi w oczy – wsłuchując się w moje jęki i sapania oraz próbując dostroić się do instrumentu tak, by wznieść mnie na najwyższe poziomy ekstazy.

Momentalnie zacząłem dochodzić.

To było zbyt dużo rozkoszy naraz jak na tak młodego, niedoświadczonego chłopaka jak ja. Zacząłem pulsować w kroku.

- Nie chcę jeszcze tryskać – wysyczałem.

Przerwał swój koncert. Udało się zatrzymać orgazm.

- Chcę się tobą nacieszyć – odparłem, ale po chwili dotarło do mnie, że to niemożliwe. Nie da się nacieszyć tym chłopakiem nawet, gdyby nasze nagie figle trwały tutaj ze sto lat.


Był nienacieszalny – bym powiedział.


Położył się na mnie.

Poczułem jego wielkość i gorąc. Pot mienił się na jego fantastycznie męskiej klacie milionami mikroskopijnych księżyców. Wtulił się we mnie.

Nasze kutasy zaczęły romansować między naszymi brzuchami – tańczyć ze sobą i ocierać się ekstatycznie, doprowadzając nas na skraj seksualnego odlotu.

Zaczęliśmy dochodzić razem.

Rozmawialiśmy na jęki i sapanie. Strzelaliśmy na siebie wrzącą spermą, patrząc sobie w oczy.

Świadomość, że on, leżąc na mnie, przeżywa długi, potężny orgazm, który spina jego bycze mięśnie, potęgowała moją rozkosz w nieskończoność.

To patrzenie sobie w oczy spoiło nas najgłębiej – scaliło nas ze sobą tak intymnie, że wykraczało to poza moje wyobrażenia. Nie sądziłem, że seks może znaczyć tak wiele – przemeblować życie, odwrócić je do góry nogami w ciągu jednego, soczystego orgazmu.


Gdy osiągał apogeum przyjemności, był najpiękniejszy.


Sapał z lekko rozwartymi ustami. Podziwiałem go z nabożnością – a moja rozkosz tatuowała na moim sercu to najlepsze wspomnienie.

Doświadczyliśmy wspólnego, satysfakcjonującego, upajającego szczytowania. Dwa nagie ciała – jeden silny orgazm.

I choć jego echo rozchodziło się skurczami po nas jeszcze kilka długich minut – pomyślałem wtedy w jego objęciach, że właściwie mógłbym już umrzeć. Że przeżyłem już wszystko, czego mi trzeba, by uznać siebie za człowieka spełnionego życiowo.

Doświadczyłem doskonałego seksu z doskonałym mężczyzną.

Silnym i opiekuńczym, pięknym w środku, jak i na zewnątrz. Oddanym i kochliwym do szaleństwa. Zawadiacko uśmiechniętym. Jurnym i romantycznym. Imponował mi absolutnie wszystkim – swoją kondycją, urodą, charakterem, talentami.

Tak, mogłem już umierać.

Zamiast tego jednak spędziliśmy długi wieczór na długich, głębokich rozmowach, śmiechach i przytulaniach.

Rozmawialiśmy o ulubionych serialach, o grach, o przeszłości i o planach na przyszłość. Maks zdradził, że w ostatnie wakacje był w Niemczech u brata, żeby zarobić na samochód - nieco starszawego już Forda Mondeo. I że w przyszłości chciałby zostać muzykiem, komponować utwory i dawać koncerty.

Ja z kolei jeszcze nie wiedziałem do końca, kim chciałbym zostać. Miałem jeszcze czas, by się zastanowić.

Późnym wieczorem odwiózł mnie do domu swoim Mondim - jak go nazywał.

To było już jasne. Byłem zajebany po uszy.

Cały weekend pisaliśmy do siebie SMS-y, a w niedzielę spotkaliśmy się jeszcze i poszliśmy na długi spacer po parku. Wyprowadzał swojego labradora o wdzięcznym imieniu Danek.

***

W poniedziałek moje szczęście zaczęło się sypać.

O ile weekend upłynął nam na najpiękniejszych Walentynkach w moim życiu – o tyle z początkiem tygodnia przestał się odzywać.

Gdy o 13:00 w poniedziałek spojrzałem na komórkę i nie zobaczyłem żadnej odpowiedzi na moje SMS-y od rana – fatalne przeczucia zainfekowały mój umysł i nie mogłem się już skupić na żadnej lekcji. 

Tłumaczyłem sobie, że przecież on też ma lekcje. Może na przerwie nie może odpisać, bo boi się, że koledzy odkryją nasz związek. W tłumie wypatrywałem go bezskutecznie – choć parę razy przysiągłbym, że gdzieś mignęła mi jego sportowa bluza.

Wieczorem miałem już depresję.

Nic nie tłumaczyło jego milczenia. Prosiłem, by napisał choć jedno słowo, które przyniesie mi jakąkolwiek ulgę.


Ale telefon milczał jak grób.


We wtorek rano, gdy skrzynka wiadomości wciąż wiała pustką, naszły mnie najgorsze myśli. Zacząłem obwiniać siebie, że co ja sobie w ogóle wyobrażałem.

A potem Boga – że pozwolił mi zaznać raju tylko na moment, by potem mnie z niego wypędzić bez wyjaśnień, bez przyczyny.

Szkoła zmieniła się w szary, ponury grób, który tylko przypominał mi o okrucieństwie tego świata. I resztkach mojej nadziei rozpadających się w histerii i narastającym neurotyzmie.

Pewnie chciał mnie tylko przelecieć – dotarło do mnie z pełną brutalnością. To tylko romantyczny skurwysyn, wyćwiczony z uwodzeniu chłopaków i wykorzystywaniu ich. Teraz pewnie pierdoli się z innym, dlatego nie ma go w szkole – pomyślałem i mój świat się skończył.

A potem dotarło do mnie, że nie będę mógł już normalnie żyć, póki nie skonfrontuję się z nim i nie dowiem się, jaka jest prawda. Niech mi to powie w twarz, zmuszę go do tego – pomyślałem.

W szkolnej gazetce wyczytałem, że w środę po południu nasza drużyna koszykarska ma mecz. Maks był czołowym zawodnikiem. Musi się tam pojawić – pomyślałem.

***

O ile wtorek był ciemnoszary, to środa była już prawie czarna od ponurości i wichrów. Luty przypominał mi swą aurą mroźną o moim dramacie, o kruszącym się z tęsknoty sercu.

Po meczu sznury ludzi opuszczały salę gimnastyczną. Stałem w większej odległości i obserwowałem tylne drzwi. Po ponad 20 minutach otworzyły się – wyszła grupka zawodników naszej drużyny koszykarskiej.

Ale Maksa wśród nich nie było.

Czułem, jak umieram po kawałku. Zrezygnowany chciałem już zawlec się do domu i tam ostatecznie skapitulować - zaryczany w pościeli.

Ale zobaczyłem, że światło w szatni nadal się świeci. Wszedłem więc do środka.

Panował tam półmrok. Puste przestrzenie przemierzałem niepewnym krokiem, nie za dobrze orientując się w architekturze naszej sali i przylegających do niej korytarzy, załomów i szatni.

W końcu zauważyłem szatnię naszej drużyny. Przez szczelinę uchylonych drzwi przelewało się brzoskwiniowe światło. Serce zaczęło mi być szybciej.

Podszedłem.

Uchyliłem drzwi. Szatnia była pusta. Z łazienek dobiegał szum pryszniców.

Westchnąłem i ruszyłem w jej kierunku.

Ktoś był w ostatniej kabinie. Tylko ona była zasłonięta.

- Maks? – zapytałem.

Odpowiedział mi tylko szum wody. Nieznośnie długi.

- Idź stąd! – usłyszałem.

To był jego głos. Byłem zdezorientowany. Ogarnęła mnie złość. Podszedłem i odsłoniłem zasłonkę.

Siedział nago pod strumieniem prysznica. Załamany. Płakał, zasłaniał twarz rękami.

- Nie chcę, żebyś mnie takiego widział – kulił się.

Wyłączyłem wodę, usiadłem obok niego i przytuliłem go.

- Mów, co się stało.

Minęła znów chwila, nim się zebrał. Ciszę odmierzało tylko rytmiczne kapanie wody potęgowane echem łazienek.

- Ten… Jak mu tam? Marcin.

- Co z nim?

- Zgłosił pobicie swojej matce. W poniedziałek wyrzucono mnie ze szkoły.

Ta wiadomość uderzyła mnie w twarz. Ale opamiętałem się szybko.

- Ale Maks, to nie koniec świata. Przecież co…

- Moi rodzice są totalnie wkurzeni. Ojciec ma znajomości. Tylko dlatego sprawa nie trafiła do sądu. Ale… mają mnie przenieść do wojskowej szkoły… na drugim końcu Polski.

Zamarłem.

- Ale…?

- Tak Artur… - wyszeptał. – Nie mogłem ci tego przekazać. Nie chciałem ci dalej robić nadziei, że będziemy razem. Nie wiem, czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczymy. Po co budować coś, co za moment runie?

To było jak wyrok.

- Na pewno da się coś zrobić.

- Nie, Młody… Obawiam się, że nie…

Więc to był koniec. Być może widzę go ostatni raz – dotarło do mnie. Pożegnać się z nim i wyjść? Tak po prostu? Jakim cudem miałbym o nim zapomnieć?

- Ucieknijmy stąd.

Popatrzył na mnie z niezrozumieniem.

- Ucieknijmy stąd jak najdalej. Nie chcą nas tu. Wiec ucieknijmy…

- O czym ty…

- Masz auto. Ja mam oszczędności. To ostatnia szansa, byśmy mogli być ze sobą. Byśmy mogli przeżyć tę miłość. Maks… To, co mamy, jest zbyt piękne. Nie możemy tego stracić – zacząłem szlochać. – Nie mogę stracić ciebie. Nie przeżyję tego…

Przytulił mnie mocno.

- Wiesz co? Masz rację… Ucieknijmy stąd.

Wstał i zawinął się ręcznikiem w pasie. Ogarnęło mnie jednocześnie szczęście i przerażenie.


Nie wiedziałem, co robię. Ale cieszyłem się, że robię to z nim.


W powietrzu poczułem już dziką zapowiedź tego, co czeka nas razem - wielka miłość na autostradzie, pędząc czarnym Mondim w stronę zachodzącego słońca. Tylko ja i on.

- Idę do szatni się ubrać, a potem stąd spadamy – uśmiechnął się.

Nie kumałem, czy mówił na serio – ale chciałem w to wierzyć.

- Gołąbki planują podróż poślubną? – usłyszeliśmy głos. Ten głos. Przerażający.

Marcin stał na progu łazienek. W jego ręce błysnął scyzoryk.

- Czas na mały rewanż, pedale – mówił do Artura. – Ośmieszyłeś mnie przed kumplami. Teraz za to zapłacisz.

Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje. Zamarłem w przerażeniu.

- Odwal się – krzyknąłem, ale pozostało to bez echa.

Podbiegł do Maksa i machnął ręką. Ostrze narysowało w powietrzu srebrny łuk. Maks odskoczył. 

Marcin ponowił próbę jeszcze parę razy, ale za każdym razem zwinność mojego kochanka wygrywała.

Wtem na kafelki bryznęła krew. Maks syknął z bólu i złapał się za ramię.

- Teraz nie jesteś już taki sprawny – zaśmiał się Marcin, wywijając ostrzem w dłoni.

Wtedy zbliżył się do niego. Drań chciał podnieść rękę, ale Maks złapał ją sprawnie i uderzył tak silnie, że wypuściła nóż. Uderzył gnoja parę razy z łokcia w twarz, po czym wywinął go szybko, aż ten runął na posadzkę z hukiem.

Wyczołgałem się z kabiny, aby zabrać scyzoryk. Udało się.

Wtedy Maks usiadł na Marcinie, przygniatając go swoim ciężarem i przytrzymując mu ręce. Skurczybyk próbował się jeszcze wić, ale tracił siły.

Okazało się, że ręcznik Maksa spadł na ziemię, a ten siedział teraz na draniu kompletnie nago. Jego bogata muskulatura napinała się.

- Jesteś goły, pedale – warczał Marcin. - Podoba ci się to?

- A tobie?

Marcin popatrzył mu prosto w oczy. Oderwał głowę od podłogi i … pocałował Maksa w usta.

Maks zdębiał. Ja też. Ta chwila trwała wieczność. Nie mogłem pojąć, co to oznacza.

Wtedy gnój wykorzystał moment dezorientacji i uwolnił prawą rękę. W ułamku sekundy wyciągnął z kieszeni kolejne ostrze. Zdążyło tylko błysnąć w świetle lamp.

I dźgnął Maksa w brzuch.

Mój chłopak zwinął się w bólu i padł na posadzkę. Krew spływała mu po udach, tworząc powiększającą się plamę.

Byłem w szoku. Nie mogłem się ruszyć.

Skurwiel oswobodził się i wstał.

- Przepraszam… - wyszeptał, dyszał, a potem zaczął zbierać się w nim płacz. – Przepraszam, Boże, przepraszam… Nie tak to miało wyglądać…

I uciekł.

Podbiegłem do Maksa i położyłem się obok niego. Przycisnąłem jego ranę. Pulsowała ciepłem. Leżeliśmy razem w wielkim jeziorze krwi. Płakałem jak dziecko.

***

Operacje ciągnęły się w nieskończoność.

W końcu z mroku korytarza wyłonił się zmęczony lekarz. Są wyćwiczeni w przekazywaniu takich wiadomości. Jego mina nie zdarzała żadnych emocji.

- Jego stan jest ciężki. Ale stabilny. Jest szansa, że będzie żył. Ma wolę życia.

Jego matka płakała. Ojciec siedział blady. Ja musiałem wyjść do toalety.

***

Pamiętam, gdy się obudził. Ścisnął moją dłoń i otworzył oczy. Nasze spojrzenia się spotkały. W tle koncert dawała aparatura. Uśmiechnął się niewyraźnie.

- Dziękuję – wyszeptał.

Uścisnąłem go.

- Za co, głuptasie? – płakałem ze szczęścia, że znów widzę go żywego.

- Bez Ciebie bym tego nie przeżył...

I zasnął ze zmęczenia.

***

Po trzech tygodniach zaczął wracać do pełni życia. Odwiedzałem go w szpitalu codziennie po dwa razy – przed szkołą i po niej.

Poznałem bliżej rodziców Maksa – mili i kulturalni ludzie. Zaprzyjaźniłem się z nimi. Chyba zaczęli przeczuwać, że coś nas łączy. Ale nie mieli z tym najwyraźniej żadnego problemu.

Gdy tylko Maks opuścił szpital – byłem pierwszą osobą, którą zaprosili na kolację.

- Miałeś rację, Maks – wyszeptałem mu na ucho, gdy leżeliśmy w jego łóżku. – Przed nami jeszcze wiele pięknych chwil. I znów kochaliśmy się - tak samo pięknie, jak za pierwszym razem.

***

Marcin został skazany na 10 lat pozbawienia wolności. 

Jego matka zrezygnowała ze stanowiska dyrektora po tym, jak w trakcie procesu zaczęły wychodzić brudy z ich rodzinnego domu. Okazało się, że tak poważana w środowisku nauczycielskim pani Wioletta była sadystką, która znęcała się nad swoim synem od wielu lat.

Obrońca Marcina wykorzystał to w procesie – dlatego wyrok wynosił tylko 10 lat, a nie więcej.

Historia ta odbiła się szerokim echem w całym mieście, a lokalne media rozpisywały się o niej jeszcze przez długi czas. Wyciągano różne fakty z ich życia i je analizowano.

Ale o tym, co zrobił i powiedział tuż przed dźgnięciem Maksa nożem – o jego pocałunku, łzach i przeprosinach – wiedzieliśmy tylko my.

Jeszcze długo zastanawialiśmy się z Maksem, co to wszystko mogło znaczyć. I co siedziało mu w głowie.

Jedno jest pewne. Marcin chciał zniszczyć naszą miłość. Ale nie udało mu się.

Wierzę, że prawdziwa miłość przetrwa wszystko. Była nam ona pisana. I żadna homofobia tego nie zmieni.

***

Skończyliśmy z Maksem szkołę, a potem zamieszkaliśmy razem.

Rozpoczęły się najpiękniejsze lata naszego życia. Ja studiowałem prawo i psychologię – na co miało wpływ to, co się wydarzyło. Maks z kolei poświęcił się karierze muzycznej.

W naszym salonie stanął tamten fortepian. To był prezent od rodziców Maksa.

Często na nim grywał. Także naszą piosenkę, która nas połączyła.

***

"Jesteś piękny, gdy dochodzisz"
gejowska nowela erotyczna

Peter trafia do redakcji męskiego czasopisma "Healthy Male". Tam poznaje super przystojnego i charyzmatycznego Damiana - redaktora naczelnego - w którym wszyscy się podkochują. W tym także najbliższy kolega Petera - Alan. Już pierwszego dnia przed młodym redaktorem rysują się kuszące perspektywy. Kto wygra wyścig o serce Damiana?

#romantyczne #trójąkt #anal #siłownia #mięśnie

Format: ebook (mobi, epub) oraz druk

38 stron A5 = ok. 40 minut czystej ekstazy czytania z WIELKIM finałem

CZYTAJ DARMOWY FRAGMENT

32 komentarze:

  1. Chyba moje ulubione opowiadanie jak dotąd ;D
    R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy :)
      Zszedłem na zupełnie inne rewiry i mam poczucie, że to też jest ciekawy kierunek :)

      Usuń
    2. To dobra podstawa pod scenariusz filmu, a Twoje opowiadania czytam zawsze z zapartym tchem

      Usuń
  2. Niesamowite, sięgnąłeś do najgłębszych i najpiękniejszych pragnień jakie można mieć i nie chodzi tu tylko o seks ale o uczucia i dramatyzm, to wszystko tworzy idealną całość. To chyba najlepsze opowiadanie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Miłosny Oposie :) Twe słowa niczym miód na me serce :)

      Usuń
  3. Chyba Twoje najlepsze opowiadanie. Skupiłeś się na miłości, zakochaniu, uczuciu, bliskości, opiekuńczości, inaczej niż w Twoich poprzednich opowiadaniach.Twoje poprzednie opowiadania przyzwyczaiły mnie do bardzo dokładnie opisanych scen seksu i wszystkiego co z tym związane, tutaj opowiadanie opiera się na zupełnie czymś innym. Według mnie - zwykłego czytelnika, wyszło świetnie. Jednak jak na Ciebie to tym razem za bardzo ukróciłeś i zbyt mało dokładnie opisałeś scenę zbliżenia między bohaterami. Mogłaby z tego powstać seria opowiadań o dalszych przygodach lub nawet książka. Myślę, że wielu tutaj kupiło by Twoją książkę opisującą jakąś dłuższą historię. Jeszcze raz napiszę ŚWIETNE Opowiadanie - ukłony w stronę Autora. CHAPEAU BAS...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że ten nowy kierunek tak się spodobał :) Rzeczywiście seksu mało jak na opowiadanie erotyczne - ale też chciałem sprawdzić, jak to wyjdzie. W przyszłości chyba będę mocniej splatał romantyzm i pornografię :)

      Usuń
  4. Sztossss
    Najlepsze opowiadanie. Brak słów takie Zajebiste

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, widzę, że elementy romantyczne chwyciły mocno :)

      Usuń
  5. Popieram przedmówcę MASZ TALENT w dłoniach ;) a na poważnie podejrzewam, źe miliony tutaj zaczytują się Twoimi historiamii i Twoją książkę chciałby mieć każdy :) pozdrowki Adrianek.S

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miliony jeszcze może nie, ale tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy już tak - co bardzo mnie ekscytuje :) Dziękuję!

      Usuń
  6. A mnie zastanawia czy napiszesz kiedyś kontynuację o tym detektywie :D
    Opowiadanie zajebiste :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że detektyw mocno chwycił swego czasu. Może do niego wrócę :) Dziękuję za dobre słowo!

      Usuń
  7. Absolutnie najlepsze opowiadanie! W pewnym momencie się wzruszyłem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! :) To jak ja teraz mam pisać kolejne opowiadania, skoro najlepsze już napisałem? :D

      Usuń
  8. Cudowne opowiadanie , gdybym mógł przeżyć coś podobnego

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pewnym sensie przeżyłeś - czytając :)
      Dziękuję za dobre słowo :)

      Usuń
  9. Zakochałem się w tej opowieści.
    Czyste piękno

    OdpowiedzUsuń
  10. bardzo piękna przygoda i tak dobrze pięknie napisana niemożna oderwać śie od czytania

    OdpowiedzUsuń
  11. To opowiadanie jest "magiczne" a za te niesamowite opowiadania obciągną bym autorowi :D a nawet dał bym się mu wyruchać, Kocham tego bloga i Sztukę bycia gejem też. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy gej gejowi może dać lepszy komplement, niż "obciągnąłbym Ci"? :) Seksownie dziękuję :****

      Usuń
  12. Szkoda że nie poznałem kogoś takiego jak ty :( zgaduję że mieszkasz w Warszawie, ja w Rzeszowie :( i obyśmy się nie spotkali w USA :D w NYC za kilka lat (tam rozpocznę nowe życie na zawsze) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, jeszcze nie wszyscy geje mieszkają w Warszawie :)
      NYC? Hm... ale nadal będziesz czytać moje opowiadania? :)

      Usuń
    2. Jasne :D always czytaj z ruchu moich warg A L W A Y S :D o takich ludziach się nie zapomina. :)

      Usuń
    3. Będę umierał z dumy, że mam też Czytelnika w Nowym Jorku :) :*

      Usuń
  13. Wzruszyłem się do łez. Też chciałbym mieć taką sytuację teraz w liceum.

    OdpowiedzUsuń
  14. Przeczytałem dzisiaj kilka twoich opowiadań, i to i opowiadanie o trenerze tak mnie dowaliły, że ryczę dzisiaj cały dzień. To ile w nich ciepła i miłości... Niesamowite! Materiał na super książki ;))

    OdpowiedzUsuń
  15. To opowiadanie było cudowne. Tego mi tu brakowało, czyli namiętności i delikatności w związku. Trudno mi nie przyznać że gdyby zmienić tu kilka rzeczy to byłby idealny materiał na film. Tylko pytanie kto w Polsce miałby jaja to zrealizować. Chociaż to tylko marzenie na pewno mogę powiedzieć tyle...
    Chłopie zajebistą robota rób tak dalej a nawet jeszcze lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  16. Piękny opowieść aż kilku krotnie łza ukradkiem biegła po policzku

    OdpowiedzUsuń

Ty też podziel się opinią na temat opowiadania!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

TOP 10 ROKU